niedziela, 28 lutego 2021

Moonspell "Hermitage" - krótkie przemyślenia

Nowe wydawnictwo Moonspell namieszało w głowach fanów zespołu, a w tym też i w mojej. Po singlach, w szczególności All or Nothing, byłam sceptycznie nastawiona do zwartości krążka. Przyszedł czas premiery, całość ujrzała światło dzienne i Hermitage sprawiło, że po latach zapomnienia musiałam tutaj wrócić i podzielić się moimi luźnymi przemyśleniami na jej temat.

Zacznę od tego, że moje zainteresowanie twórczością bandu rozpoczęło się od kawałka Luna i następnie wydawnictwa Night Eternal. Co by nie mówić, to zdecydowanie konkretniejsze - cięższe - oblicze Portugalczyków, aniżeli prezentują na nowym albumie. Czy to źle? Zależy od tego, kto czego oczekuje od zespołu. Nie zapominajmy, że w dorobku Moonspell znajdowały się już takie pozycje jak Sin-Pecado czy The Butterfly Effect, nie powinno więc zatem zbyt dziwić, że Panowie obrali właśnie taką, a nie inną drogę na Hermitage. Ponadto w jednej z recenzji, którą czytałam, autorka powołała się na ewolucję, jaką przeszło granie takich zespołów jak Tiamat czy Ulver. I trudno się nie zgodzić, że w podobnej sytuacji znajduje się teraz też Moonspell. Pomimo innego charakteru materiału nadal nie można zaprzeczyć, że nie są to kompozycje w stylu Portugalczyków. 

Muszę przyznać, że z każdym kolejnym przesłuchaniem odkrywam zawartość krążka na nowo. Za pierwszym razem najjaśniejszym jego punktem był dla mnie numer tytułowy, ale nie wzbraniałam się też przed The Hermit Saints czy Apophthegmata. Przy kolejnym natomiast bardziej doceniłam jeden z singli promujących, czyli The Greater Good. Te wszystkie kawałki raczej wyróżniają się żywszym tempem, pewnym monumentalizmem i ciężarem. Spokojniejsza strona wydawnictwa raczej mnie nie ujęła. 

Nie jest to pozycja w dyskografii Moonspell, do której będę wracać często. Zdecydowanie chętniej sięgnę po wymieniony już Night Eternal, Memorial, klasyk Irreligious czy uprzednio wydany 1755, który przywrócił mi osobiście wiarę po Extinct. W ogólnym rozrachunku najnowsza Hermitage nie jest płytą tak złą, jak sobie wyobrażałam, że będzie. Nie stanowi jednak albumu, któremu można według mnie nadać miano wybitnego, choć oczywiście pod kątem realizacyjnym, warsztatowym nie można mu nic zarzucić.

piątek, 24 marca 2017

Rammstein: Paris (Multikino, Bydgoszcz)

Na początek - to był mój pierwszy koncert na dużym ekranie sali kinowej, a co więcej to jest moja pierwsza recenzja filmu koncertowego. I będzie to bardziej podzielenie się własnymi, dość spontanicznymi - bo zaledwie ok. 1,5 godziny po zakończeniu seansu zapisuję te wstępne słowa - wrażeniami, aniżeli profesjonalna recenzja filmowa.

Źródło: https://www.youtube.com/watch?v=qXV8quDHA8E
O tym, że "Rammstein: Paris" będzie wyświetlany ten jedyny raz w kinach, dowiedziałam się właściwie przypadkiem. Praktycznie kilka dni po zdobyciu tej wiedzy, "pobiegłam" kupić bilety na seans. Nie miałam wyjścia, jeśli chciałam mieć jeszcze jakieś sensowne miejsca, ponieważ już mniej więcej w połowie lutego znaczna część biletów była wykupiona. Pozostało mi odliczać dni do 23. marca.

Krótko przed godziną 20:00 sala zaczęła się zapełniać osobami w różnym wieku, a w większości nawet osobami, których nie podejrzewałoby się o słuchanie Rammstein. Oczywiście według mnie to jak najbardziej pozytywne zjawisko. Sam mój tata, dla którego ten seans był prezentem urodzinowym, zalicza się do takiej grupy. Reklamy na szczęście nie trwały długo (uff!) i po ok. 10 minutach ujrzeliśmy pierwsze kadry i napisy tytułowe.

Uwierz mi, że czułam się jak przed koncertami zespołów na żywo, które bardzo chcę wreszcie zobaczyć i usłyszeć (chociażby w ubiegły piątek tuż przed występem Triptykon). Ten sam dreszczyk emocji, to samo wyczekiwanie z niecierpliwością, ten sam ścisk w żołądku z podekscytowania i ciekawości. Być może to nielogiczne, oglądając koncert na ekranie, ale jednak takie właśnie odczucia mi towarzyszyły.

Film w reżyserii Jonasa Åkerlunda (reżysera chociażby zapowiadanego i sceptycznie odbieranego "Lords of Chaos") obejmuje dwa koncerty, które Rammstein zagrali w 2012 roku w paryskiej Bercy Arena w ramach trasy "Made in Germany".

Jak wiadomo, Panowie dają na scenie niesamowity spektakl, ale ująć, sfilmować i zmontować to w taki sposób, aby efekt "wow" był jeszcze większy, to naprawdę wyzwanie, któremu Åkerlund według mnie podołał. Jeżeli realizacja daje wrażenie jakby człowiek uczestniczył w tym widowisku naprawdę, jeżeli po którymś utworze ludzie na sali kinowej zaczynają klaskać, a na koniec sensu pokrzykują, to coś musi być na rzeczy. Sama musiałam się mocno powstrzymywać od trzepania piórami i śpiewania razem z Tillem. Pozostało mi dyskretne, potakujące kiwanie głową i delikatne potupywanie w rytm perkusji oraz gitar, choć tak naprawdę wewnątrz siebie cała skakałam.

Dodatkowego wrażenia nadawały wszelkie efekty wizualne typu slow motion, nakładanie się na siebie poszczególnych kadrów, czy, nazwijmy to, retrospekcja (powrót do obrazów z koncertu, które już miały miejsce przy bieżącym dźwięku).

Nie mogę, nie wspomnieć o pracy kamery - różnych ujęciach i perspektywach, przede wszystkim członków zespołu. Nie zabrakło również ukazania publiczności, jednak wystąpiło to głównie na początku i na samym końcu filmu - bardzo dobry pomysł z nakręceniem zespołu schodzącego ze sceny z perspektywy widza w tłumie. Poprzez wielość i różnorodność ujęć, operatorom udało się skupić uwagę na większości, jak nie na każdym najmniejszym szczególe show Niemców. Widz w kinie mógł zobaczyć dokładnie wszystko to, czego z pewnością przy takiej ilości atrakcji jakie zespół funduje, nie da się ogarnąć stojąc pod sceną wśród rozentuzjazmowanej publiki.
Podobało mi się, że został też dobrze oddany ten brudny, industrialny, surowy klimat sceniczny oraz image muzyków w obrazowaniu.

Przejdę jeszcze do kwestii dźwięku. To, co wywarło na mnie pozytywne wrażenie, to pozostawienie w odpowiedniej formie echa charakterystycznego dla koncertów w bardzo dużych pomieszczeniach. Oglądałam już kilka sfilmowanych występów na żywo, gdzie ten efekt był zupełnie stłumiony i wypieszczony, co brzmiało czasem aż nienaturalnie. Z kolei usłyszałam opinię od taty, że było za dużo basu, a gitary były słabo słyszalne. Szczerze przyznam, że nie odczułam tego, a wręcz przeciwnie - przed seansem bardzo obawiałam się tego kinowego basu, ale po pierwszych dźwiękach byłam już uspokojona. Natomiast bardziej denerwowało mnie momentami zbyt przesadzone wyeksponowanie odgłosów wszelkich efektów pirotechnicznych. Być może chodziło o bardziej realistyczny efekt.

Przez cały seans "Rammstein: Paris" czułam ekscytację i lekkie napięcie jak przy dobrym filmie akcji, na zasadzie - CO BĘDZIE DALEJ?! Oglądając filmiki z występów na YouTube, byłam pod ogromnym wrażeniem tego, co muzycy wyprawiają na scenie, podczas filmu w kinie to wrażenie było wielokrotnie spotęgowane. Nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić, co czułabym, słuchając i widząc zespół na żywo. Wiem jedno - ta produkcja jeszcze bardziej utwierdziła mnie w przekonaniu, że w końcu taki moment musi nadejść, a Rammstein został wpisany na listę pt. "Dopóki nie zobaczę na żywo, nie mogę umrzeć." To była tylko namiastka, ale namiastka, którą polecam (miejmy nadzieję, że wyjdzie na DVD).


czwartek, 4 czerwca 2015

Post Mortem #1 - Zbiorowe halucynacje

Dawno, bardzo dawno nie pisałam. Życie pisze różne scenariusze, a doba ma niestety ograniczony czas do 24h. Motywacja się ulotniła, ale w niedzielę została ponownie odnaleziona. Wszystko za sprawą pierwszej edycji mini festiwalu Post Mortem, który odbył się w Toruńskim klubie NRD.
Do momentu koncertu cieszyłam się z wygranego biletu, ale po moja euforia miała zdwojoną siłę. Kto wahał się nad udziałem w evencie i w ostateczności zrezygnował, może żałować.

Nagual
(Jakość nie powala, ale zaspałam z robieniem zdjęć i ratuję się screenshotem z nagranego video o bardzo koszmarnej jakości dźwięku)


Megalomofrus, Hegemone, Nagual, Vague Stories, Au-Dessus

31.05.2015r., Klub NRD (Toruń)

Na miejsce przybyliśmy nieco po rozpoczęciu koncertowego wieczoru. Na scenie grał właśnie toruński Megalomorfus. Cóż, szczerze mówiąc, niewiele straciliśmy. Organizator określił graną przez nich muzykę jako instrumental doom/sludge. O ile z tym pierwszym jestem w stanie się zgodzić, choć należy dodać do tego słowo "traditional', to z drugim nie bardzo. Za to słyszałam tam dużo stoneru w stylu Electric Wizard. Z tym, że bardziej nużącego. Nie mogę odmówić ich występowi klimatu, który potęgował duszność w sali koncertowej. Nie było bardzo dobrze, nie było też źle, po prostu przeciętnie. Sądzę, że dodanie wokalu zdecydowanie urozmaiciłoby tę muzykę.

Kolejny na scenie pojawił się poznański Hegemone. Już wcześniej miałam okazję usłyszeć ich na żywo w bydgoskiej Estradzie i nie ukrywam, że specjalnie dlatego wybraliśmy się do Torunia. W tym miejscu pozwolę sobie pozdrowić chłopaków. To miłe, że zapamiętali nas z poprzedniego koncertu, od którego minęło już trochę czasu. ;) Wracając do samego grania. Drugi raz zostałam powalona. Tak samo jak za pierwszym i pozostaję pod ogromnym wrażeniem ich twórczości. Zdecydowanie wyróżniają się na tle wszystkich post-black metalowych zespołów jakie dotychczas słyszałam. Zawsze miło jest posłuchać całego "Luminosity" na żywo i epickiego zakończenia utworem "XXXIX". Aury jaką wytworzyli swoją muzyką i typu energii jaka płynęła ze sceny tego wieczora nie powtórzył żaden inny zespół. Czekam na kolejne płyty i kolejne koncerty z niecierpliwością.

Mimo doskonałego występu poprzedników i ich wcześniejszej już znajomości, to zdecydowanie Nagual skradł moją duszę i umysł podczas całego Post Mortem. I z tego, co wiem, to nie tylko mi. A wcale mnie to nie dziwi. Utwory odegrane na światowym poziomie. Czułam się malutka pod wpływem klimatu jaki wytworzyli. Każdy dźwięk wbijał się do głowy i kosił wszystkie myśli. Agresja, melancholia, ciężar, czyli kwintesencja atmospheric blacku zawarta w około półgodzinnym występie, na który zabrakło mi słów. Wszystko dopełnione zapierającą dech w piersiach ekspresją wokalisty i zakapturzonymi postaciami wszystkich członków zespołu (łącznie z zakrytymi twarzami).

Swój ostatni koncert w swojej trzyletniej karierze zagrało w niedziele Vague Stories. Zaprezentowali granie typowo post/sludge metalowe. W mojej koncertowej hierarchii tamtej niedzieli zajęli trzecie miejsce, zaraz po Nagual i Hegemone. Mimo tego, że momentami grali trochę nierówno (głównie słyszałam, że to perkusista), to pasja i emocje jakie wkładali w przekazanie swojej muzyki publiczności zmniejszyła odczuwanie tego małego niezgrania się. Szkoda, że zespół zakończył już swoją działalność, bo biorąc pod uwagę całokształt brzmieli naprawdę ciekawie i mieli potencjał.

Gwiazdą wieczoru było As-Dessus, które do Torunia przybyło z Litwy. W końcu prawie jak Polacy. :D Niestety, nie mogliśmy zostać do samego końca koncertu ze względu na transport powrotny. Nie mniej, po usłyszanych dwóch utworach miałam równie pozytywne odczucia, co do pozostałych formacji występujących podczas tej edycji Post Mortem.

Pierwsza edycja tego mini festiwalu skupiła niemałą publikę i na żadnym zespole ta niewielka sala toruńskiego NRD nie była pusta. Jak na niedzielę frekwencja naprawdę dopisała. Wystąpiły zespoły oscylujące wokół post/atmospheric black/sludge metalu, które na swoim koncie mają niewielki dorobek płytowy. Niewielki, ale jak najbardziej godny zauważenia i posłuchania.
Osobiście jak najbardziej popieram inicjatywę takiego wydarzenia oraz drugiej edycji, która jak zapowiedział organizator, ma się odbyć po wakacjach. Z ogromną chęcią wybiorę się ponownie do Torunia, aby znów przeżyć tę pokoncertową depresję - niesamowite uczucie.