niedziela, 28 grudnia 2014

2014 - Podsumowanie

Kolejny rok dobiega końca. Już ponad rok istnieje blog. Zupełnie tego nie odczułam, wszystko upływa coraz szybciej i szybciej. Muzycznie było bardzo żywiołowo i zaskakująco (pozytywnie!), a szczególnie mam tu na myśli wszystkie występy live, w których dane mi było uczestniczyć. Pod względem wydawnictw studyjnych sprawa wygląda nieco inaczej. Być może to ja stałam się bardziej wymagająca, wybredna, jednak mało albumów mnie porwało od pierwszych dźwięków. Niemniej po długich refleksjach udało mi się wybrać poniższe godne uwagi albumy z minionego roku.
(Miejsca 2.-9. przyporządkowywałam losowo!).

 1. Pallbearer "Foundations of Burden"


Bezsprzecznie ta płyta  znajduje się na pierwszym miejscu. To jest ten najlepszy album jak w tym roku usłyszałam. Od pierwszych dźwięków miałam ciarki na plecach. Dawno nie słyszałam takiego doom metalu. Dla mnie FENOMENALNIE. Długie utwory, ciężar, melancholia, do tego zawodzący, przepełniony emocjonalnością głos wokalisty. To wszystko czego oczekuję od gatunku. Ale co najważniejsze, długie kompozycje, które nie nużą i siedzą w głowie jeszcze przez długi czas po wyłączeniu płyty.

2. Septicflesh "Titan"


Zdecydowanie jest to dla mnie zespół, który w idealnych proporcjach dozuje symfoniczne dźwięki i chór z potężnymi gitarowymi riffami. Ta płyta na pewno nie nudzi, nie jest sztuczna, nie jest nazbyt patetyczna. I do tego ten czysty wokal Vayenasa - wisienka na torcie. Jestem jak najbardziej na tak!

3. Triptykon "Melana Chasmata"


Na temat "Melana Chasmata" był osobny już post >>TU<<. Ale z pewnością również tej płyty nie mogło zabraknąć w podsumowaniu. Ponura, kompletna, bez niedociągnięć. Ciężka i powolna. Poprzeczka została ustawiona dość wysoko i jestem ciekawa co Fischer i spółka zaproponują na kolejnym krążku.

4. NeraNature "Disorders"


Smutny jest fakt, że ta płyta stoi sobie z boku i odnoszę wrażenie, że mało kto o niej wie. Może i nie jest to dzieło wybitne, niemniej jednak ciekawe. Podobnie jak na "Foresting Wounds" wyczuwa się kobiecy pierwiastek. Brzmienie "Disorders" jest kobiece. Przede wszystkim delikatne. Nie brakuje tutaj nieco ostrzejszych gitarowych riffów. Wszystko jednak jest stonowane i okraszone znacznie większą ilością elektronicznych dźwięków, niż na poprzednim krążku. I choć to tylko niespełna 30 minut klimatyczności, to Nera na "Disorders" powiedziała dokładnie tyle ile miała do powiedzenia (a może raczej zaśpiewania) - nie za mało i nie za dużo.

5. Alcest "Shelter" 


Z Alcest w ogóle długo się odnajdywałam. Główną barierę stanowił język francuski, za którym istotnie nie przepadam. A tym bardziej, że growlu tu nie ma, więc jest on wyraźnie słyszalny. I... Udało się. Teraz sobie nie wyobrażam, że Neige mógłby śpiewać w innym języku. Dlatego nawet dziwnie słuchało mi się utworów "Shelter" i "Away". A sam album wskakuje do podsumowania za klimat i brzmienie. Niesamowita jest ta lekkość i pogodna aura utworów.

6. Machine Head "Bloodstone & Diamonds"


Kolejny album, który nie pozostawia na słuchaczu suchej nitki po przesłuchaniu całości. Prawdziwa energetyczna bomba. Jest kilka słabszych kawałków, szczególnie w drugiej połowie albumu. Muzyka staje się już nieco monotonna, dlatego nie udało mi się docenić tej płyty po pierwszym przesłuchaniu. Brakowało mi też tego zachwytu jaki towarzyszy mi przy słuchaniu "Unto The Locust" czy "The Blackening". Aczkolwiek ten album z pewnością zasługuje na to, aby znaleźć się w tym podsumowaniu.

7. King Dude "Fear"

Nie mogłam też zapomnieć o muzyce King Dude'a, która rozkłada mnie na czynniki pierwsze ze względu na połączenie tematyki tekstów ze stylem grania. I wiecie co, te nieraz naprawdę nieco dziwne dźwięki wywołują lekki niepokój. Pod przykrywką wesołych gitarowych przygrywek kryje się istotnie coś tajemniczego. Poza tym na tej płycie jest już więcej bluesowo-rockowego zacięcia w porównaniu do poprzednich albumów, co niezmiernie przypadło mi do gustu. Jeżeli szukacie czegoś oryginalnego i niszowego, polecam "Fear".

8.  Electric Wizard "Time To Die"


Tak moi drodzy, czas umierać. I jeżeli ten czas nadchodzi, to ja poproszę o tę płytę, żeby grała na moim pogrzebie. Duszna, stonerowo-dronowa atmosfera z albumów od "Dopethrone" wstecz powróciła. Trzeba umrzeć, aby narodzić się na nowo? Oczywiście, Electric Wizard jest tego dobrym przykładem (może nie w dosłownym tego sformułowania znaczeniu). Aby to poczuć, trzeba przesłuchać.

9. Nachtmystium "The World We Left Behind"


Szkoda, że to już ostatni album Nachtmystium. Przynajmniej na tę chwilę, bo przecież zespoły lubią po jakimś czasie się reaktywować i dokonywać "wejścia smoka". Black metalu jest już tutaj najmniej w porównaniu do wszystkich wcześniejszych wydawnictw. Aczkolwiek melancholii nie brakuje jak na niejednym doomowym krążku. W każdym razie miejmy nadzieję, że Blake Judd zgodnie z tytułem zostawi tamten świat i wyjdzie na prostą.


Nie wszystkie płyty mogłam tutaj zmieścić. Z niektórymi nadal próbuję się dotrzeć, niektóre pozostawiły we mnie niedosyt, niektóre bardzo trudno mi było definitywnie skreślić, ale też jednocześnie pochwalić. Nie zabrakło rozczarowań, a chyba największym były: Vesania "Deus ex Machina" i Cadaveria "Silence".

Na sam koniec chciałabym Wam wszystkim życzyć, aby ten 2015 rok obfitował w jak najwięcej genialnych albumów, niezapomnianych koncertów i muzycznych emocji.
Sobie samej życzę większej mobilizacji do pisania tutaj i rozwijania bloga. Do zobaczenia na koncertach w przyszłym roku! ;)

czwartek, 25 grudnia 2014

Searching For Sugar Man

Ciekawe ilu z Was słyszało o osobie związanej z muzyką kryjącej się pod nazwiskiem bardzo popularnym: Rodriguez? A mianowicie Sixto Rodriguez, bo to właśnie będzie bohater tego wpisu.
Sama nigdy nie natknęłam się na jego twórczość. Do wczoraj, a w sumie do dzisiejszej nocy, dopóki nie sięgnęłam po film dokumentalny "Searching For Sugar Man".


Historia o muzyku, który zupełnie nie zdawał sobie sprawy ze swojej popularności. O człowieku nad wyraz skromnym i pracowitym, o którym po dwóch wydanych płytach słuch zaginął. Bardzo ciekawie zrealizowany dokument oparty na wypowiedziach fanów Rodrigueza, a zarazem ludzi zajmujących się muzyką, którzy dociekali prawdy o jego życiu, twórczości i tożsamości. To oni rozwikłali zagadkę i rozwali aurę tajemniczości, która wokół tego muzyka panowała.
Nie będę zdradzać Wam za wielu szczegółów, których dowiecie się oglądając film. Naprawdę warto. Zupełnie inne emocje towarzyszą poznawaniu tej postaci poprzez taką formę w porównaniu do wpisania hasła Sixto Rodriguez do Wikipedii i przesłuchaniu kilku utworów na You Tube. Pewnie gdybym natrafiła na jego twórczość w ten drugi sposób, nie znając szczegółów z jego biografii, których dowiedziałam się dzięki tej produkcji, to nie przywiązałabym do niej większej uwagi.

Pierwszy album Rodrigueza (1970r.)

Co nie oznacza, że muzyka Rodrigueza jest nieciekawa! Nie, po prostu zupełnie inaczej się ją odbiera po obejrzeniu "Searching For Sugar Man". Przesłuchałam dopiero debiutancki album. Jest to spokojny i delikatny gitarowy rock o latynoskim zabarwieniu. Muzyka określana też mianem folk rock. Niemniej kompozycje nie są bardzo skomplikowane, ale to właśnie w tej prostocie tkwi cała magia i klimat tych dźwięków. Słuchając tej płyty naprawdę przenosimy się w wyobraźni do Michigan z lat 70.

Ten post nie ma być żadną recenzją, Jedynie zwróceniem uwagi na bardzo ciekawą postać w muzycznym świecie, której potencjał z pewnością został niedoceniony. A może został, ale zbyt późno. W każdym razie jego postać jest przykładem tego, że wielki talent nie musi równać się ogromnej sławie i bogactwie. Wielki talent i (powtórzę to jeszcze raz) niesamowita skromność, to właśnie cenię i pewnie też dlatego Sixto Rodriguez podbił moje serce ze swoją muzyką oraz głosem.

Po drugim albumie Rodriguez zapadł się pod ziemię (1971r.)



środa, 3 grudnia 2014

Bóg z maszyny przemówił

Trochę spóźniona, ale jest. Pierwszy raz wrzucam też recenzję pisaną na zajęciach po ocenie (lekko zmodyfikowaną na potrzeby blogowe).

Vesania "Deus ex Machina"


   Po siedmiu latach przerwy powrócili w październiku tego roku. Z pewnością każdy fan z niecierpliwością wyczekiwał tej płyty. Otwierający album "Halflight" bardzo mocno przypomina stylem Vesanie z dwóch pierwszych albumów. Szybki i agresywny kawałek przeplatany delikatnymi symfonicznymi dźwiękami. Można by stwierdzić, że zespół sięgnął do korzeni. To wrażenie jednak mija z każdym kolejnym utworem. "Deus ex Machina" opiera się głównie na symfonii, która wysuwa się tutaj zdecydowanie na pierwszy plan. Usłyszymy dość sporo partii czystego wokalu Oriona. Nie będzie nie na miejscu porównanie całości do brzmienia Dimmu Borgir.
   Kompozycje na płycie nie są mocno zróżnicowane. Na szczególną uwagę zasługują utwory "Dismay" oraz "Vortex", które zdecydowanie wybijają się na tle pozostałych i pozostają w pamięci na dłużej.
   Na tym albumie nie ma miejsca na żadne odstępstwa. Wszystko jest dokładnie zagrane i przemyślane. Momentami ta perfekcja brzmi zbyt patetycznie. Ale być może to właśnie odzwierciedlenie tytułu krążka? Deus ex machina, czyli Bóg z maszyny - sztuczny Bóg. Potoczne sformułowanie rozumiane też jako zaskakujące zjawisko, którego nie da się logicznie wytłumaczyć. Więc może po przerwie w nagrywaniu Vesania chciała zwyczajnie zaskoczyć?
   Z jednej strony w swoim dorobku stworzyli coś odmiennego, z teatralną atmosferą, a przede wszystkim album lżejszy od poprzednich. Z drugiej takich płyt w tym gatunku jest już wiele. Niełatwo dziś zrobić coś zupełnie oryginalnego na tle ogółu.
   "Deus ex Machina" może być rozgrzewką przed w miarę regularnym nagrywaniem i próbą ratowania zespołu po tak długiej ciszy. Nie da się jej jednoznacznie skazać na porażkę, ale także nie da się wznieść na piedestał. Fani "Distractive Killusions" mogą poczuć się zawiedzeni.
   I szczerze mówiąc jestem w rozdarciu, bo zaliczam się do tych fanów, a jednocześnie bardzo się cieszę, że powrócili. A koncert we wrześniu dali bardzo dobry. I cóż... Jak nauczyciel w szkole/wykładowca na studiach z bólem serca daję taką, a nie inną ocenę.

Ocena: 3,5/5

poniedziałek, 24 listopada 2014

Abracadabra Gothic Tour 2014 (10-lecie trasy)

 

Closterkeller

Alhena
22.11.2014r., Estrada StageBar (Bydgoszcz)

Jeśli istnieje zespół, na którego koncerty można chodzić w nieskończoność i nigdy się one nie nudzą, to takim zespołem jest Closterkeller. Przychodząc na ich występ można być przygotowanym na niepowtarzalną setlistę. 

Jako support wystąpił bydgoski zespół Alhena. Formacja zaprezentowała swój materiał oscylujący w obrębie gotycko-progresywnego rocka i metalu. Idealnie wpasowali się w klimat panujący sobotniego wieczoru w klubie. Muzycznie grupa wypadła bardzo interesująco. Wielkie brawa dla perkusisty, który nadawał charakteru całemu brzmieniu. Również wokalistce nie można odmówić talentu. Może nie do końca barwa jej głosu przypadła mi do gustu, aczkolwiek pasował do całokształtu. Swoją rolę zespołu wspierającego spełnili na 5. Warto również docenić fakt, że jest to jeden z oryginalniejszych zespołów na naszej bydgoskiej scenie.  
 

Spokojne dźwięki utworu "Nero" oznajmiły, że na scenę wszedł Closterkeller. Świetnie dobrany utwór na rozpoczęcie, który przerodził się później w żywe tempo "Supernowy". Trzeba wspomnieć, że setlista nie opierała się na sztandarowych i powszechnie wszystkim znanych kawałkach. Poza tym fani mogli usłyszeć cztery nowości z nadchodzącej płyty, między innymi "To Albo To" i kompozycję (tymczasowo) instrumentalną. Podczas ostatniej nowości Anja wybrała cztery osoby z publiki, które mogły potańczyć i posłuchać muzyki ze sceny. Mnie najbardziej urzekła "mała gothka" - dziewczynka w wieku ok. 7 lat. Znała prawie wszystkie teksty i siedziała przez cały koncert na brzegu sceny. Świetne pokolenie nam tu rośnie. ;)
Każdy koncert Closterkeller jest wyjątkowy. Ten był najbardziej ze wszystkich, na których do tej pory udało mi się być, a to również za sprawą nieco innych aranżacji oraz np. możliwości usłyszenia "Klepsydry" z tekstem "Władzy" i na odwrót. Czyli tak jak miało to być pierwotnie przy powstawaniu krążka "Cyan" i to faktycznie ze sobą współgrało. Dużą niespodzianką była możliwość usłyszenia na żywo przepięknego "Graphite". Równie świetnie prezentowało się zaprezentowało się moje ulubione (jedno z wielu) "Tyziphone", "Agnieszka" i "Królowa". Nie zabrakło także na bis dwóch tytułowych utworów kolejno ze "Scarlet" i "Violet".
Po raz pierwszy byłam na ich koncercie w odnowionym składzie i muszę stwierdzić, że dodało to zespołowi świeżości i dobrej energii. Chociaż to nadal Closterkeller ze swoim charakterystycznym brzmieniem, to w pozytywnym aspekcie słychać te zmiany. Również głos Anji przybrał na sile i na żywo brzmi fenomenalnie. Już nie mogę się doczekać nowego albumu!
Jak zawsze ogromny plus za stworzony podczas występu klimat oraz prezentację zespołu na scenie i sam jej wystrój: sztuczna pajęczyna, fluorescencyjne dodatki w strojach. Wszystko to stworzyło bardzo ciekawą i niezapomnianą atmosferę.
Po koncercie był naturalnie czas na rozmowę z zespołem, autografy, zdjęcia. Kolejna Abracadabra za nami i już czekamy z niecierpliwością na następną, bo jak sądzę, że tego wieczoru nikt nie opuścił klubu niezadowolony. :)

niedziela, 19 października 2014

10 albumów, które wpłynęły na moje życie (cz. II)

Miałam czas, żeby uporządkować sobie myśli i dopracować selekcję kolejnych 5 płyt. Więc nie ma co przeciągać.

10 albumów, które wpłynęły na mnie i moje życie

6. Novembers Doom "Into Night's Requiem Infernal"

Ten album długo czekał na dysku. Zapomniany pośród innych plików. Ale nadszedł i jego dzień, jeszcze gdy chodziłam do gimnazjum. Kolejne dźwięki uświadamiały mi, że doom metal to jest ten podgatunek, który chcę poznać bardziej i brnąć w niego. Wtedy zaczęłam szukać w muzyce tego co melancholijne, refleksyjne, powolne. Podobało mi się to połączenie ciężaru, ale jednocześnie i delikatnych melodii. Tak, to zdecydowanie ta płyta i ten zespół zapoczątkował moją miłość do doomu, pomimo że wiele tutaj jeszcze naleciałości z death metalu. 

7. Porcupine Tree "In Absentia"

Oto jeden z kilku przykładów jak niechęć do zespołu może przerodzić się w sympatię z różnych względów. Choć w moim przypadku teoretycznie powinno być odwrotnie, aczkolwiek... Tak, czy inaczej do zespołu i tej płyty mam sentymentalne podejście. Kojarzy mi się z długimi jesienno-zimowymi wieczorami. I sądzę, że po części była też jakiegoś rodzaju lekiem na trudne chwile w tamtym czasie. Zresztą do dziś mam ciarki, gdy słucham "Gravity Eyelids".

8. Closterkeller "Graphite"

Oj, do Closterkeller długo się przekonywałam. I chociaż od gimnazjum towarzyszył mi jedynie "Czas Komety", to dopiero w liceum, po ich majówkowym koncercie, skłoniłam się do przesłuchania dyskografii. Naturalnie zaczęłam od krążka "Graphite". Zresztą też i on zagościł jako pierwszy ze wszystkich płyt Clostera na mojej półce. Poczułam emocjonalną więź z utworami, które znajdują się na tym albumie. Znalazłam w nich jakby część siebie i swojego stanu w jakim wtedy byłam. Zresztą "Fortepian" towarzyszył mi jeszcze na długo po. A i cała twórczość zespołu, jak i sam zespół ma dla mnie symboliczne znaczenie, żeby nie napisać znów "sentymentalne".

9. Cantata Sangui "On Rituals and Correspondence in Constructed Realities"

O tym zespole, założę się, że mało kto słyszał. I nic dziwnego. To jest jedyny album w ich dorobku, a działalność zakończyli w tym roku. Szkoda, że w czasie ponad dziesięcioletniej aktywności wydali tylko jeden długogrający krążek, poza czterema demówkami. Przykre, gdy zespoły, które się ciekawie zapowiadają pozostawiają po sobie taki niedosyt, kończą grać. Jak większość wymienionych w zestawieniu płyt, z tą również zetknęłam się w liceum. Oczywiście przyciągnął mnie żeński wokal, gdyż wtedy byłam mocno zafascynowana takimi wyczynami kobiet w metalu. Szczególnie tymi, które mogłam sama naśladować. :P I ten album zasygnalizował mi wtedy, że na Epice się świat nie kończy. Do teraz też doceniam fakt, że użyli tutaj drugiej gitary basowej zamiast gitary, aby osiągnąć bardziej doom metalowe brzmienie (aczkolwiek nie jest to typowy doom!). Na pewno gdyby dane mi kiedyś było udzielać się w jakiejś kapeli, to ten album znalazłby się w moich inspiracjach zaraz za Darzamatem.

10. Emilie Autumn "Opheliac"

Gimnazjum, początki, szukanie, szukanie, byle szybciej, byle głośniej, byle ostrzej, a tu nagle pojawia mi się w propozycjach taka Emilie Autumn. Włączam. "Dziwne to..." - pierwsza myśl. "Ale fajne..." - druga myśl. Odłożyłam to na potem. Minęło sporo czasu i wróciłam do Emilie. To jest faktycznie mroczniejszy i agresywniejsza płyta od poprzedniej. Widać to już w samej warstwie tekstowej. Może celowo dałam ten album na sam koniec, bo nie miał on na mnie typowo... muzycznego wpływu. Za każdym razem, gdy go słucham, czuję się silną kobietą. W dodatku to wtedy zaczęłam interesować się gorsetami. :D

Tak wygląda druga część zestawienia. Mogłoby się tutaj znaleźć pewnie dużo innych albumów, ale te 10 (łącznie z poprzednimi pięcioma) najsilniej mnie ukształtowały, a szczególnie 1-8. I jestem dziś tu, gdzie jestem, piszę ten post. Może gdyby nie one, to wcale by się to nie działo.

Nie ma nominacji, bo nie chodzi o żadną zabawę w tym momencie. Ale jeśli ktoś poczuję taką ochotę, to niech sobie zrobi taką listę. Podczas tworzenia fajne rzeczy się przypominają i odkrywa się po części siebie na nowo. :)

wtorek, 14 października 2014

10 albumów, które wpłynęły na moje życie (cz. I)

Prokrastynacja w tak zaawansowanym stadium jak u mnie, co widać doskonale po dacie ostatniego wpisu, jest już nieuleczalna, więc czas powoli zacząć inwestować w urnę. Ale wracam, będę się starać (Jak zawsze, oczywiście!) dopóki motywacja znów mnie nie opuści. :D
Na rozgrzewkę, co by nie rzucać się na głęboką wodę po tak długiej przerwie (Huehuehue, lenistwo nadal przemawia.), naskrobię post zainspirowany zabawą i mnóstwem jej odmian, która zawładnęła przez jakiś czas Facebookiem. Wątpię, że ktoś jej nie zna. Nawet jeśli nie został nominowany, gdyż jest wystarczająco aspołeczny i ma zbyt mało "fejmu" (na przykład!). Aczkolwiek zabawa niegłupia (w przeciwieństwie do większości) i postanowiłam, że mogę, o tutaj, wrzucić moje własne zestawienie, ponieważ jest to idealne miejsce na takie rzeczy. Po długim wstępie czas przejść do sedna.
Ach, kolejność albumów nie ma znaczenia!

10 albumów, które wpłynęły na mnie i moje życie

1. Slipknot "Iowa"

Ludzie, nie ma co się oszukiwać i ukrywać. Tak, słuchałam Slipknota. I nie, nie wstydzę się tego. Mogę się wstydzić mojego stanu umysłu z tamtego czasu, ubioru i innych prób bycia "inną", ale nie będę się wypierać, czegoś, co miało miejsce w moim życiu. Ba, nawet od czasu do czasu posłucham ich sobie po tylu latach. Wszystko, powtarzam wszystko z czym stykamy się w naszym życiu ma na nas jakiś wpływ. Większy, mniejszy, pozytywny, negatywny. Sądzę, że gdyby nie ten album, to dziś nie byłabym w moich muzycznych upodobaniach tu gdzie jestem. Wtedy, te 6-7 lat temu to było dla mnie coś zupełnie innego. Nie jest to jeden z tych "trve mhrocznych nienawistnych undergroundowych" albumów, ale jednak w porównaniu do tego, czego słuchali wtedy moi znajomi, coś nie do przyjęcia. Uważam, że jest to naprawdę dobry krążek w ich dyskografii, pomimo ich komercyjnego sukcesu. I chociaż dziś nie są już ani trochę obiektem mojego kultu, to z sentymentu lubię sobie "Iowa" posłuchać.

2. Behemoth "The Apostasy"

De facto Behemoth poznałam pod drzewem (które wycięli...) na boisku do koszykówki, gdy znajomy puścił mi z telefonu (oczywiście) "Decade of Therion". Ale "The Apostasy" to pierwsza płyta na mojej półce w mojej skromnej (jeszcze) kolekcji. Dostałam ją w gimnazjum jako prezent od wujka, który na początku w takie muzyczne klimaty mnie wprowadzał, gdy zauważył moje zainteresowanie tym gatunkiem. Byłam wtedy pod dużym wrażeniem ile w tej muzyce się dzieje, całą oprawą, książeczką z tekstami. Jeszcze wtedy wydawało mi się, że popisy wokalne Nergala są na wysokim poziomie. Z pewną dozą nieśmiałości, ale jednocześnie fascynacji i silną chęcią poznawania, zaczęłam wsiąkać powoli i jeszcze bardziej w taką muzykę, szukając w tych wczesnych etapach podgatunku, który najbardziej mi przypasuje. I może też dlatego "The Apostasy" jest moim ulubionym krążkiem w ich dorobku.

3. Darzamat "Transkarpatia"

Dalszy ciąg młodzieńczych poszukiwań w krainie ciężkich brzmień. Darzamat znalazłam buszując po You Tube. To co było dla mnie nowego, to kobiecy wokal w połączeniu z taką muzyką. Nera wtedy mnie zainspirowała dość mocno. Zainteresowałam się nieco śpiewaniem. Jedynym i ogromnym na tamte czasy marzeniem było dla mnie śpiewanie w zespole. Tak, tak, śpiewanie przed lustrem i te sprawy też miały miejsce. Gitara schodziła już na dalszy plan, żeby później wracać i znów być porzucaną. Dziś już w 95% porzucona, chyba, że najdzie chwila olśnienia. Ale wokalistka Darzamat była i jest dla mnie w dalszym ciągu jakimś motywatorem do ćwiczeń i prób w tej kwestii. Nawet jeśli miałoby to być dla samej siebie. Zresztą... Między innymi dzięki takiej inspiracji miałam szansę na współpracę z MidnightDate i dzięki niej również spotkało mnie kilka innych ciekawych przygód z wokalowaniem. 

4. Chelsea Wolfe "Pain Is Beauty"

Gdy usłyszałam głos tej pani zostałam zupełnie wbita w ziemię. Efekt umocniła muzyka. Od mojego pierwszego spotkania z jej twórczością minął dopiero rok i troszkę, jest to dość... młoda fascynacja, ale... Zresztą o samym albumie napisałam już nieco >>TU<<. To było coś na zasadzie: ten jeden album mi nie wystarczy, potrzebuję więcej tej muzyki, uzależniłam się! Faktycznie, to wtedy było coś w rodzaju uzależnienia. Męczyłam tę płytę wciąż i wciąż, po kilka razy dziennie. Zapętlając, odtwarzając losowo. I dziś słucham "Pain Is Beauty" z takimi samymi emocjami jak za pierwszym razem. Zresztą było to coś innego wśród tylu wykonawców, których wtedy słuchałam. A z biegiem czasu wymagasz coraz więcej, stajesz się coraz bardziej wybredny. Chelsea Wolfe moje oczekiwania spełniła! Zresztą jeżeli uzależnienie wiąże się bardzo często z bólem, to ten faktycznie jest piękny.

5. Electric Wizard "Black Masses"

Miałam bardzo, że tak powiem, SPOKO nauczyciela od filmoznawstwa w liceum. Już na pierwszych zajęciach podczas przedstawiania się, zostałam poproszona o doprecyzowanie jakiego metalu najbardziej lubię słuchać. Na słowo "doom" pan rzucił zespołem Electric Wizard. Skoro się nie znało, to trzeba było szybko poznać wieczorem w domu. I jakie zaskoczenie. Doom brzmiał tak jakoś... pozytywnie (?!). Mimo, że wolno i ociężale, to wychwytywałam tam coś pozytywnego, co wcale nie wprawiało człowieka w jesienną depresję. I wiecie co? Do dziś ich muzyka, a w szczególności ten album inspiruje mnie do uśmiechu. :P Pewnie dlatego, że kojarzy mi się od razu nauczyciel i jego specyficzne poczucie humoru. Zresztą nie tylko o uśmiech tu chodzi... Te dźwięki wprawiają mnie w hmmm... równie specyficzny nastrój. Trzeba by byli być mną, żeby to zrozumieć. ;)


Chciałam dać 10 albumów w jednym poście, ale w trakcie pisania, stwierdziłam, że byłby on niezłym tasiemcem, dlatego dzielę go na dwie części. Druga pojawi się na dniach (tj. usiądę nad nią po czwartku).


czwartek, 3 lipca 2014

Latające Wieloryby w Progresji



 

Gojira

Decapitated, Spirit
01.07.2014r., Progresja Music Zone

W ten dość ciepły pierwszy lipcowy dzień, a dla niektórych pewnie też i jeden z pierwszych dni wakacji, do warszawskiej Progresji przybyli tłumnie fani francuskiej Gojiry.

Zgodnie z informacjami na stronach wydarzenia i bilecie koncert miał rozpocząć się o 20:00. Jednak przybywając kilka minut po 19:00 (otwarcie bramek) można było już usłyszeć grający na górze warszawski Spirit. I to uważam za jedyny minus tego wieczoru. Osobiście byłam ciekawa zespołu, a po załatwieniu wszystkich normalnych rzeczy, weszłam na salę akurat na ostatni kawałek.  Trochę to nie fair wobec młodego, podejrzewam, że mało znanego jeszcze bandu. Właśnie takie podejście mamy do naszej rodzimej sceny metalowej... Ale to temat rzeka, na osobny post. Granie w klimacie wieczoru - death metalowo, aczkolwiek za wiele nie jestem też w stanie napisać o nich.

Niedługo po nich na scenę wkroczyło Decapitated (fot. z lewej strony). Rozpoczęli od "Lying and Weak". Chłopaki postawili w secie na kompozycje z ostatniego albumu: "404", "Homo Sum", "A View From a Hole" i mój ulubieniec, czyli tytułowy "Carnival Is Forever". W sumie wszystkimi ośmioma zagranymi utworami świetnie rozgrzali publikę przed gwiazdą wieczoru, zresztą samo za siebie mówiło skandowanie nazwy zespołu. Poza tym naprawdę miło było zobaczyć ich po raz trzeci i w końcu porządnie nagłośnionych, a nie jako jeden wielki łomot. Powinniśmy być dumni, że takie zespoły są nasze, polskie. Należałoby brać przykład z Norwegów, którzy traktują swoją black metalową scenę jako część dziedzictwa kulturowego (swoją drogą polecam wystawę Ambasady Królestwa Norwegii "Norwegian Metal – in Concert" w Progresji; i słowo od Petera >>tu<<, pod którym podpisuję się obydwiema rękoma - tak odnośnie tego, co pisałam wyżej i Spirit).

A ok. 21:30 (+/-, gdyż nie spojrzałam na zegarek) usłyszeliśmy pierwsze dźwięki "To Sirius" Gojiry (fot. z lewej). W secie, ku mojej uciesze i sądzę, że nie tylko mojej, pojawiły się głównie kawałki z "From Mars To Sirius" i "All the Way of Flesh". Największą radość sprawiło mi usłyszenie "Vacuity" ze względów sentymentalnych. Nie zabrakło też "Flying Whales", przy którym po sali latał dmuchany delfin, tj. oczywiście wieloryb. ;) Z ostatniego albumu pojawiły się jedynie dwa utwory (uff! :P): "L'Enfant Sauvage" i "The Axe", gdzie ten drugi spokojnie mogli zastąpić "The Gift of Gulit" albo jakąś starszą kompozycją, ale nie czepiamy się na siłę, bo nie ma po co. Mogliśmy także usłyszeć m. in.: "Love", "Oroborus", czy "Backbone" i obowiązkowo solo perkusyjne Maria, a na bis "In the Forest" oraz "Where Dragons Dwell". Występ Gojiry to niemal 1,5 godziny czystej energii emanującej ze sceny (ale także spod niej) i potężnego brzmienia. Nie było chyba na sali osobnika, który byłby niezadowolony. Dużą rolę odegrał też kontakt zespołu z fanami. Widać po członkach Gojiry, że granie sprawia im przyjemność. Joe jest charyzmatycznym wokalistą i coraz lepiej idzie mu mówienie po polsku (szczególnie połączenie "fucking kurwa!"). ;)
Ten wieczór był naprawdę wielkim wulkanem o niesamowitej mocy przybyłych fanów i zespołu, ale też zbyt szybko mi minął. Cóż... mam nadzieję, że do następnego! :)

A >>tutaj<< mały fragment tamtego wieczoru.

 



sobota, 19 kwietnia 2014

Wiosenne ponuractwo

Wiosna trwa już od dłuższego czasu, lecz proces obudzenia się i wstawania jest u mnie dość długi. Ale udało mi się dzięki "Melana Chasmata" Triptykon


Fischer kierunek działań Triptykon wyznaczył już na ostatnim albumie Celtic Frost. Kierunek, którego konsekwentnie się trzyma. I tak naszym uszom (i oczom także) ukazał się kolejny owoc w postaci "Melana Chasmata". 
Krążek zaczyna się konkretnym, energicznym i dość szybkim "Tree Of Suffocating Souls" z mini solówką w hmm... egzotycznym klimacie, tak bym to ujęła. I kolejny, jeden z moich faworytów, "Boleskine House", roztaczający nieco niespokojną aurę. Połączenie gitar akustycznych w tle z powolną, majestatyczną perkusją, niskim wokalem Fischera i wysokim kobiecym głosem w zwrotkach... Mogę tego słuchać w nieskończoność. A co dalej się dzieje w utworze? Przekonajcie się sami! 
"Aurorae", o tym numerze też muszę koniecznie wspomnieć. Słuchając go przychodzi mi na myśl motyw vanitas. Wolny, z hipnotyzującymi gitarowymi riffami i ponurą deklamacją Fischera. Wszystko dawkowane stopniowo, aby każdy dźwięk wyrył się w pamięci słuchacza. Utwór, na który zwróciłam szczególną uwagę przy pierwszym przesłuchiwaniu albumu. Rozsiewający atmosferę tajemniczości i ponuractwa.
I praktycznie od "Aurorae" zaczyna się według mnie ta lepsza część albumu. Urozmaicona, mniej monotonna, z ciekawszymi motywami w kompozycjach, które wyróżniają je na tle innych i tworzą je wyjątkowymi. Do samego końca jest już mrocznie, ociężale, przytłaczająco i złowieszczo. I wcale nie trzeba napieprzać jak opętanym "leśnego blek metalu", żeby stworzyć taką aurę. A doskonałym przykładem na to jest chociażby zamykający album, wręcz refleksyjny "Waiting" ze świetną (bardziej rockową) solówką. Nie znajdziemy tutaj wielu tak energicznych numerów jak pierwszy na płycie (jeszcze "Breathing").
Na pierwszy rzut ucha to wciąż ten sam Triptykon, ale jednak coś go odróżnia od Triptykona z "Eparistera Daimones". I tym czymś jest więcej pomysłów, które przełamują monotonię utworów. Jednak zastosowanych w taki sposób, żeby słuchacza zaciekawić i nie przedobrzyć, bez przerostu formy nad treścią.
Zespół wymyka się tym albumem zdecydowanie jakiemukolwiek jednoznacznemu zaszufladkowaniu gatunkowemu. Ale czy to konieczne? W końcu ważne jest, aby stworzony krążek satysfakcjonował fana. A ten mnie w pełni zadowala.

Ocena: 4/5


niedziela, 9 marca 2014

Armia Huntera

Tak, obijam się i jestem całkowicie tego świadoma. Ale postaram się to naprawić (nic nie obiecuję!). Pojawiła się okazja do napisania, a mianowicie:

(Niestety, mój nowy nabytek nie posiada aparatu z wysoką rozdzielczością i jakość jest jaka jest. Na zdjęciu Drak.)

Hunter

Estrada StageBar 06.03.2014, Bydgoszcz

Bydgoscy Hunterianie długo czekali na kolejny koncert zespołu, bo aż 5 lat. Po takim czasie i wielu gorących prośbach fanów (w tym autorki, która "spamowała" pod każdym wpisem z rozpiską tras), Bydgoszcz wróciła do harmonogramu koncertowego Huntera. Tym bardziej po tej przerwie ten wieczór był nas swój sposób wyjątkowy.

Set rozpoczął się od "Wyznawców". Energia kawałka udzieliła się od samego początku wszystkim fanom pod sceną, którzy napierali na barierki. Kolejne "Imperium Maczety" i "Imperium Uboju". Ku mojej uciesze nie było aż tak wielu utworów z ostatniego albumu, chociaż muszę przyznać, że na żywo brzmią lepiej, niż w wersji studyjnej. Poza tym wybór padł jeszcze na "Imperium Strachu" oraz "Imperium Diabła" - jedną całkowicie lubianą przeze mnie z najnowszych kompozycji. 
Jednak perełkami były "Requiem" (odśpiewane po polsku), "Freedom" i "Misery". Świetnie było usłyszeć na żywo te już prawie 20-letnie kawałki. To prawie jak otworzenie starego albumu ze zdjęciami i wspominanie minionych chwil. Myślę, że tym dwóm sytuacjom towarzyszą podobne emocje. 
"Mirror of War" było już prawdziwym wybuchem mocny na sali. Tłum szalał. I kolejne "Siedem" dla chwilowej równowagi. Z "Królestwa" mogliśmy usłyszeć "Rzeźnię nr 6", "Dwie Siekiery", "Trumian Show" i "Samaela", podczas którego Drak paradował po scenie z mieczem, którym wskazywał na publikę na słowa "I ciebie!". Trzeba przyznać, że jego charyzma i świetny kontakt z publicznością bardzo pozytywnie wpływały na atmosferę koncertu. Poza tym po chłopakach widać, że lubią to, co robią i granie na żywo sprawia im ogromną przyjemność, tym bardziej dla tak entuzjastycznie nastawionych Hunterian.
Jedynym minusem był okrojony skład na scenie - brak Jelonka, który niestety się rozchorował, a tym samym zabrakło "Labiryntu Fauna" albo "Osiem".
Na sam koniec zaserwowany został "$mierci$miech", ale już po krótkiej przerwie na bis posypało się skandowane przez publikę "T.E.L.I...", "Imperium Trujki" oraz "Fallen". W ostatnim wystąpiła gościnnie zwyciężczyni (jedna z kilku) konkursu zorganizowanego przez zespół, w którym mogli brać udział fani z całego kraju, nagrywając własne wykonanie dowolnego utworu z repertuaru Huntera. Z pewnych przyczyn nie mogę jednak ocenić jej występu. ;) 
Ten prawie dwugodzinny koncert minął niesamowicie szybko. Osobiście miałam na początku wrażenie, że grali bardzo krótko. Ale po prostu dobra zabawa i energia koncertu robią swoje. Miejmy nadzieję, że już teraz Hunter nie zapomni na tak długo o Bydgoszczy i następnym razem przybędzie już z Jelonkiem. :)
Zresztą jak sami napisali na swoim facebookowym profilu: "Mamy nadzieję, że otworzyliśmy tym koncertem zupełnie nowy etap wizyt w Waszym Mieście :)". Cóż... więc czekamy!


wtorek, 4 lutego 2014

Rogi w górę!

Nie ukrywam, że czekałam na ten album. Mimo wszystko byłam ciekawa co z tego będzie. I nie mogłam się też doczekać napisania kilku moich dygresji na jego temat. I oto:

Behemoth "The Satanist"


Nie będę też ukrywać, że byłam sceptycznie nastawiona co do tego wydawnictwa po wszystkich neraglowych wojażach na salonach (chociaż bardzo, bardzo starałam się oddzielić zespół i muzykę od postaci Darskiego w brukowcach, co wcale nie jest takie proste). Mój sceptycyzm wzrósł jeszcze bardziej po przesłuchaniu singla "Blow Your Trumpets Gabriel", który jest najsłabszą kompozycją tutaj w stosunku do pozostałych.
Ale tak czy siak, chłopaki bronią się. Bronią się skutecznie. Byłabym bardzo niesprawiedliwa jadąc na całej linii po tym albumie. Ok, w porządku, może to nie jest pozycja w ich dyskografii, która urywa cztery litery, ale nie można im odmówić przełamywania granic. Myślę, że "The Satanist" nie powiela wcześniej już ustanowionego schematu, że ten album nie jest podobny do poprzedniego. I to się chwali. Oczywiście, co bardziej ortodoksyjni fani będą narzekać. Ale dla mnie ta w pewnym sensie przełomowość jest na plus.
Co jeszcze z pozytywnych aspektów? Solówki. Solówki w "Messe Noire" i "The Satanist" są naprawdę świetne i jednak mało oczekiwane. W końcu kto by się spodziewał solówek w muzyce dla Szatana? ;P Swoją drogą właśnie gitarowa solówka ratuje cały kawałek tytułowy, który sam w sobie jest nieco monotonny jak dla mnie i umieściłabym go zaraz po singlu jako słaby punkt.
Wracając do zalet. W "In the Absence Ov Light" napotykamy nasz rodzimy językowo i egzotyczny (jak "Lucifer" dla obcokrajowców) akcent. Na pewno dodaje patosu temu kawałkowi. I jakkolwiek zawsze nieco irytowały mnie monologi i filozofie Nergala na koncertach, tak tutaj nie mam nic przeciwko. Całkiem przyjemna recytatorska wstawka.
Ach, no i mój faworyt (?). Nie, nie mogę nazwać tego utworu moim faworytem, ale z pewnością zwrócił moją uwagę. A mowa o "O Father O Satan O Sun!". Jest melodyjnie. Śmieję się (ale właśnie nie złośliwie), że ten utwór ma radiowy potencjał w niektórych momentach. Szczególnie przez chórki w tle i tę basową wstawkę na początku. Gdyby go lekko zmodyfikować i trochę "odciążyć" (też wokalnie). Mniejsza, to już takie moje dywagacje. Po prostu wpada w ucho.
Jest też kilka behemothowych brzmieniowo klasyków jak "Amen", "Ora Pro Nobis Lucifer".
To do czego można się doczepić mimo wszystko, to jednak tytuł samego albumu. Już na pewnym etapie kariery i stażu muzycznego można się było wysilić. W ogóle dużo tutaj tego Szatana na pierwszy rzut oka. To tak jakby na siłę zwrócić uwagę, zaszokować, wzbudzić kontrowersje, a może podreperować autorytet buntownika?
Tak, czy inaczej Behemoth to już nie tylko muzyka, to pewna jakość i marka na naszej polskiej, ale także i zagranicznej scenie muzycznej. Chociaż Darski uzbierał sobie więcej przeciwników (nawet wśród fanów), to i tak ten album zbierze niezłą kasę, a sława zespołu nie upadnie. A pamiętając o tym, że Behemoth, to nie tylko Nergal, ale także Orion, Seth i Inferno, to album trzyma poziom i nie jest taki zły jakby się mogło przed jego wyjściem na światło dzienne wydawać.
Ave!

Ocena: 4/5



czwartek, 30 stycznia 2014

Rockowy grzmot

Wracam po dłuższej przerwie. Wreszcie znalazłam chwilę wśród tego natłoku egzaminów, żeby coś tutaj skrobnąć. I nie ukrywam, że brakowało mi jakoś pisania postów na tym blogu.
A co na dziś? Royal Thunder i ich album "CVI".


Może na początek co nieco o samym zespole, bo podejrzewam, że niewiele osób o nich słyszało. Band powstał w 2007 w Atlancie, ale dopiero po trzech latach udało im się po długich zmaganiach wydać swoje EP zatytułowane "Royal Thunder". Po jego przesłuchaniu wiedziałam, że nie potrzeba wielu ozdobników, żeby stworzyć muzykę, której przyjemnie się słucha. Co więcej, czekałam na ich album długogrający.
"CVI" ukazało się w 2012 roku. Dostaliśmy kolejną porcję dobrego, garażowego hard/stoner rocka z mocnym damskim wokalem na czele. Pierwsze trzy utwory to zastrzyk porządnej gitarowej energii dla słuchającego. Jest moc, że tak to ujmę. Szczególnie moi faworyci to "Parsonz Curse" i "Shake and Shift". W kawałku "Blue" gitarowy motyw, mniej więcej od 36 do 55 sekundy, tak przypomina mi stylem U2, że musiałam sprawdzić, czy to nadal RT gra w moim odtwarzaczu. Ale to tylko jeden taki przypadek, zresztą uważam, że inspiracja nie najgorsza. ;) Lekko zmodyfikowane "Sleeping Witch" brzmi ciekawiej w porównaniu z wersją zamieszczoną na EP. I "South of Somewhere", czy "Drown", gdzie do naszych uszu docierają z początku spokojne, wolne gitarowe riffy, by po czasie zaskoczyć nas mocnym uderzeniem.
Nie chcę aż tak idealizować. Po pierwszym przesłuchaniu tego albumu (poza wspomnianym już "Sleeping Witch", znanym mi z EP-ki), wydał mi się on dość monotonny, aczkolwiek nie chciałam go skreślać. I dobrze, że wróciłam do niego po jakimś czasie. Teraz mogę z pewnością potwierdzić, że jest to godzina naprawdę porządnego rockowego grania w prostym stylu bez żadnych zbędnych i słodkich upiększeń.
Dobra płyta na odstresowanie (osobiście bardzo fajnie słuchało mi się po dużej dawce doomowo-gotycko-blackowych klimatów :P).

Ocena: 4/5