niedziela, 19 października 2014

10 albumów, które wpłynęły na moje życie (cz. II)

Miałam czas, żeby uporządkować sobie myśli i dopracować selekcję kolejnych 5 płyt. Więc nie ma co przeciągać.

10 albumów, które wpłynęły na mnie i moje życie

6. Novembers Doom "Into Night's Requiem Infernal"

Ten album długo czekał na dysku. Zapomniany pośród innych plików. Ale nadszedł i jego dzień, jeszcze gdy chodziłam do gimnazjum. Kolejne dźwięki uświadamiały mi, że doom metal to jest ten podgatunek, który chcę poznać bardziej i brnąć w niego. Wtedy zaczęłam szukać w muzyce tego co melancholijne, refleksyjne, powolne. Podobało mi się to połączenie ciężaru, ale jednocześnie i delikatnych melodii. Tak, to zdecydowanie ta płyta i ten zespół zapoczątkował moją miłość do doomu, pomimo że wiele tutaj jeszcze naleciałości z death metalu. 

7. Porcupine Tree "In Absentia"

Oto jeden z kilku przykładów jak niechęć do zespołu może przerodzić się w sympatię z różnych względów. Choć w moim przypadku teoretycznie powinno być odwrotnie, aczkolwiek... Tak, czy inaczej do zespołu i tej płyty mam sentymentalne podejście. Kojarzy mi się z długimi jesienno-zimowymi wieczorami. I sądzę, że po części była też jakiegoś rodzaju lekiem na trudne chwile w tamtym czasie. Zresztą do dziś mam ciarki, gdy słucham "Gravity Eyelids".

8. Closterkeller "Graphite"

Oj, do Closterkeller długo się przekonywałam. I chociaż od gimnazjum towarzyszył mi jedynie "Czas Komety", to dopiero w liceum, po ich majówkowym koncercie, skłoniłam się do przesłuchania dyskografii. Naturalnie zaczęłam od krążka "Graphite". Zresztą też i on zagościł jako pierwszy ze wszystkich płyt Clostera na mojej półce. Poczułam emocjonalną więź z utworami, które znajdują się na tym albumie. Znalazłam w nich jakby część siebie i swojego stanu w jakim wtedy byłam. Zresztą "Fortepian" towarzyszył mi jeszcze na długo po. A i cała twórczość zespołu, jak i sam zespół ma dla mnie symboliczne znaczenie, żeby nie napisać znów "sentymentalne".

9. Cantata Sangui "On Rituals and Correspondence in Constructed Realities"

O tym zespole, założę się, że mało kto słyszał. I nic dziwnego. To jest jedyny album w ich dorobku, a działalność zakończyli w tym roku. Szkoda, że w czasie ponad dziesięcioletniej aktywności wydali tylko jeden długogrający krążek, poza czterema demówkami. Przykre, gdy zespoły, które się ciekawie zapowiadają pozostawiają po sobie taki niedosyt, kończą grać. Jak większość wymienionych w zestawieniu płyt, z tą również zetknęłam się w liceum. Oczywiście przyciągnął mnie żeński wokal, gdyż wtedy byłam mocno zafascynowana takimi wyczynami kobiet w metalu. Szczególnie tymi, które mogłam sama naśladować. :P I ten album zasygnalizował mi wtedy, że na Epice się świat nie kończy. Do teraz też doceniam fakt, że użyli tutaj drugiej gitary basowej zamiast gitary, aby osiągnąć bardziej doom metalowe brzmienie (aczkolwiek nie jest to typowy doom!). Na pewno gdyby dane mi kiedyś było udzielać się w jakiejś kapeli, to ten album znalazłby się w moich inspiracjach zaraz za Darzamatem.

10. Emilie Autumn "Opheliac"

Gimnazjum, początki, szukanie, szukanie, byle szybciej, byle głośniej, byle ostrzej, a tu nagle pojawia mi się w propozycjach taka Emilie Autumn. Włączam. "Dziwne to..." - pierwsza myśl. "Ale fajne..." - druga myśl. Odłożyłam to na potem. Minęło sporo czasu i wróciłam do Emilie. To jest faktycznie mroczniejszy i agresywniejsza płyta od poprzedniej. Widać to już w samej warstwie tekstowej. Może celowo dałam ten album na sam koniec, bo nie miał on na mnie typowo... muzycznego wpływu. Za każdym razem, gdy go słucham, czuję się silną kobietą. W dodatku to wtedy zaczęłam interesować się gorsetami. :D

Tak wygląda druga część zestawienia. Mogłoby się tutaj znaleźć pewnie dużo innych albumów, ale te 10 (łącznie z poprzednimi pięcioma) najsilniej mnie ukształtowały, a szczególnie 1-8. I jestem dziś tu, gdzie jestem, piszę ten post. Może gdyby nie one, to wcale by się to nie działo.

Nie ma nominacji, bo nie chodzi o żadną zabawę w tym momencie. Ale jeśli ktoś poczuję taką ochotę, to niech sobie zrobi taką listę. Podczas tworzenia fajne rzeczy się przypominają i odkrywa się po części siebie na nowo. :)

wtorek, 14 października 2014

10 albumów, które wpłynęły na moje życie (cz. I)

Prokrastynacja w tak zaawansowanym stadium jak u mnie, co widać doskonale po dacie ostatniego wpisu, jest już nieuleczalna, więc czas powoli zacząć inwestować w urnę. Ale wracam, będę się starać (Jak zawsze, oczywiście!) dopóki motywacja znów mnie nie opuści. :D
Na rozgrzewkę, co by nie rzucać się na głęboką wodę po tak długiej przerwie (Huehuehue, lenistwo nadal przemawia.), naskrobię post zainspirowany zabawą i mnóstwem jej odmian, która zawładnęła przez jakiś czas Facebookiem. Wątpię, że ktoś jej nie zna. Nawet jeśli nie został nominowany, gdyż jest wystarczająco aspołeczny i ma zbyt mało "fejmu" (na przykład!). Aczkolwiek zabawa niegłupia (w przeciwieństwie do większości) i postanowiłam, że mogę, o tutaj, wrzucić moje własne zestawienie, ponieważ jest to idealne miejsce na takie rzeczy. Po długim wstępie czas przejść do sedna.
Ach, kolejność albumów nie ma znaczenia!

10 albumów, które wpłynęły na mnie i moje życie

1. Slipknot "Iowa"

Ludzie, nie ma co się oszukiwać i ukrywać. Tak, słuchałam Slipknota. I nie, nie wstydzę się tego. Mogę się wstydzić mojego stanu umysłu z tamtego czasu, ubioru i innych prób bycia "inną", ale nie będę się wypierać, czegoś, co miało miejsce w moim życiu. Ba, nawet od czasu do czasu posłucham ich sobie po tylu latach. Wszystko, powtarzam wszystko z czym stykamy się w naszym życiu ma na nas jakiś wpływ. Większy, mniejszy, pozytywny, negatywny. Sądzę, że gdyby nie ten album, to dziś nie byłabym w moich muzycznych upodobaniach tu gdzie jestem. Wtedy, te 6-7 lat temu to było dla mnie coś zupełnie innego. Nie jest to jeden z tych "trve mhrocznych nienawistnych undergroundowych" albumów, ale jednak w porównaniu do tego, czego słuchali wtedy moi znajomi, coś nie do przyjęcia. Uważam, że jest to naprawdę dobry krążek w ich dyskografii, pomimo ich komercyjnego sukcesu. I chociaż dziś nie są już ani trochę obiektem mojego kultu, to z sentymentu lubię sobie "Iowa" posłuchać.

2. Behemoth "The Apostasy"

De facto Behemoth poznałam pod drzewem (które wycięli...) na boisku do koszykówki, gdy znajomy puścił mi z telefonu (oczywiście) "Decade of Therion". Ale "The Apostasy" to pierwsza płyta na mojej półce w mojej skromnej (jeszcze) kolekcji. Dostałam ją w gimnazjum jako prezent od wujka, który na początku w takie muzyczne klimaty mnie wprowadzał, gdy zauważył moje zainteresowanie tym gatunkiem. Byłam wtedy pod dużym wrażeniem ile w tej muzyce się dzieje, całą oprawą, książeczką z tekstami. Jeszcze wtedy wydawało mi się, że popisy wokalne Nergala są na wysokim poziomie. Z pewną dozą nieśmiałości, ale jednocześnie fascynacji i silną chęcią poznawania, zaczęłam wsiąkać powoli i jeszcze bardziej w taką muzykę, szukając w tych wczesnych etapach podgatunku, który najbardziej mi przypasuje. I może też dlatego "The Apostasy" jest moim ulubionym krążkiem w ich dorobku.

3. Darzamat "Transkarpatia"

Dalszy ciąg młodzieńczych poszukiwań w krainie ciężkich brzmień. Darzamat znalazłam buszując po You Tube. To co było dla mnie nowego, to kobiecy wokal w połączeniu z taką muzyką. Nera wtedy mnie zainspirowała dość mocno. Zainteresowałam się nieco śpiewaniem. Jedynym i ogromnym na tamte czasy marzeniem było dla mnie śpiewanie w zespole. Tak, tak, śpiewanie przed lustrem i te sprawy też miały miejsce. Gitara schodziła już na dalszy plan, żeby później wracać i znów być porzucaną. Dziś już w 95% porzucona, chyba, że najdzie chwila olśnienia. Ale wokalistka Darzamat była i jest dla mnie w dalszym ciągu jakimś motywatorem do ćwiczeń i prób w tej kwestii. Nawet jeśli miałoby to być dla samej siebie. Zresztą... Między innymi dzięki takiej inspiracji miałam szansę na współpracę z MidnightDate i dzięki niej również spotkało mnie kilka innych ciekawych przygód z wokalowaniem. 

4. Chelsea Wolfe "Pain Is Beauty"

Gdy usłyszałam głos tej pani zostałam zupełnie wbita w ziemię. Efekt umocniła muzyka. Od mojego pierwszego spotkania z jej twórczością minął dopiero rok i troszkę, jest to dość... młoda fascynacja, ale... Zresztą o samym albumie napisałam już nieco >>TU<<. To było coś na zasadzie: ten jeden album mi nie wystarczy, potrzebuję więcej tej muzyki, uzależniłam się! Faktycznie, to wtedy było coś w rodzaju uzależnienia. Męczyłam tę płytę wciąż i wciąż, po kilka razy dziennie. Zapętlając, odtwarzając losowo. I dziś słucham "Pain Is Beauty" z takimi samymi emocjami jak za pierwszym razem. Zresztą było to coś innego wśród tylu wykonawców, których wtedy słuchałam. A z biegiem czasu wymagasz coraz więcej, stajesz się coraz bardziej wybredny. Chelsea Wolfe moje oczekiwania spełniła! Zresztą jeżeli uzależnienie wiąże się bardzo często z bólem, to ten faktycznie jest piękny.

5. Electric Wizard "Black Masses"

Miałam bardzo, że tak powiem, SPOKO nauczyciela od filmoznawstwa w liceum. Już na pierwszych zajęciach podczas przedstawiania się, zostałam poproszona o doprecyzowanie jakiego metalu najbardziej lubię słuchać. Na słowo "doom" pan rzucił zespołem Electric Wizard. Skoro się nie znało, to trzeba było szybko poznać wieczorem w domu. I jakie zaskoczenie. Doom brzmiał tak jakoś... pozytywnie (?!). Mimo, że wolno i ociężale, to wychwytywałam tam coś pozytywnego, co wcale nie wprawiało człowieka w jesienną depresję. I wiecie co? Do dziś ich muzyka, a w szczególności ten album inspiruje mnie do uśmiechu. :P Pewnie dlatego, że kojarzy mi się od razu nauczyciel i jego specyficzne poczucie humoru. Zresztą nie tylko o uśmiech tu chodzi... Te dźwięki wprawiają mnie w hmmm... równie specyficzny nastrój. Trzeba by byli być mną, żeby to zrozumieć. ;)


Chciałam dać 10 albumów w jednym poście, ale w trakcie pisania, stwierdziłam, że byłby on niezłym tasiemcem, dlatego dzielę go na dwie części. Druga pojawi się na dniach (tj. usiądę nad nią po czwartku).