piątek, 24 marca 2017

Rammstein: Paris (Multikino, Bydgoszcz)

Na początek - to był mój pierwszy koncert na dużym ekranie sali kinowej, a co więcej to jest moja pierwsza recenzja filmu koncertowego. I będzie to bardziej podzielenie się własnymi, dość spontanicznymi - bo zaledwie ok. 1,5 godziny po zakończeniu seansu zapisuję te wstępne słowa - wrażeniami, aniżeli profesjonalna recenzja filmowa.

Źródło: https://www.youtube.com/watch?v=qXV8quDHA8E
O tym, że "Rammstein: Paris" będzie wyświetlany ten jedyny raz w kinach, dowiedziałam się właściwie przypadkiem. Praktycznie kilka dni po zdobyciu tej wiedzy, "pobiegłam" kupić bilety na seans. Nie miałam wyjścia, jeśli chciałam mieć jeszcze jakieś sensowne miejsca, ponieważ już mniej więcej w połowie lutego znaczna część biletów była wykupiona. Pozostało mi odliczać dni do 23. marca.

Krótko przed godziną 20:00 sala zaczęła się zapełniać osobami w różnym wieku, a w większości nawet osobami, których nie podejrzewałoby się o słuchanie Rammstein. Oczywiście według mnie to jak najbardziej pozytywne zjawisko. Sam mój tata, dla którego ten seans był prezentem urodzinowym, zalicza się do takiej grupy. Reklamy na szczęście nie trwały długo (uff!) i po ok. 10 minutach ujrzeliśmy pierwsze kadry i napisy tytułowe.

Uwierz mi, że czułam się jak przed koncertami zespołów na żywo, które bardzo chcę wreszcie zobaczyć i usłyszeć (chociażby w ubiegły piątek tuż przed występem Triptykon). Ten sam dreszczyk emocji, to samo wyczekiwanie z niecierpliwością, ten sam ścisk w żołądku z podekscytowania i ciekawości. Być może to nielogiczne, oglądając koncert na ekranie, ale jednak takie właśnie odczucia mi towarzyszyły.

Film w reżyserii Jonasa Åkerlunda (reżysera chociażby zapowiadanego i sceptycznie odbieranego "Lords of Chaos") obejmuje dwa koncerty, które Rammstein zagrali w 2012 roku w paryskiej Bercy Arena w ramach trasy "Made in Germany".

Jak wiadomo, Panowie dają na scenie niesamowity spektakl, ale ująć, sfilmować i zmontować to w taki sposób, aby efekt "wow" był jeszcze większy, to naprawdę wyzwanie, któremu Åkerlund według mnie podołał. Jeżeli realizacja daje wrażenie jakby człowiek uczestniczył w tym widowisku naprawdę, jeżeli po którymś utworze ludzie na sali kinowej zaczynają klaskać, a na koniec sensu pokrzykują, to coś musi być na rzeczy. Sama musiałam się mocno powstrzymywać od trzepania piórami i śpiewania razem z Tillem. Pozostało mi dyskretne, potakujące kiwanie głową i delikatne potupywanie w rytm perkusji oraz gitar, choć tak naprawdę wewnątrz siebie cała skakałam.

Dodatkowego wrażenia nadawały wszelkie efekty wizualne typu slow motion, nakładanie się na siebie poszczególnych kadrów, czy, nazwijmy to, retrospekcja (powrót do obrazów z koncertu, które już miały miejsce przy bieżącym dźwięku).

Nie mogę, nie wspomnieć o pracy kamery - różnych ujęciach i perspektywach, przede wszystkim członków zespołu. Nie zabrakło również ukazania publiczności, jednak wystąpiło to głównie na początku i na samym końcu filmu - bardzo dobry pomysł z nakręceniem zespołu schodzącego ze sceny z perspektywy widza w tłumie. Poprzez wielość i różnorodność ujęć, operatorom udało się skupić uwagę na większości, jak nie na każdym najmniejszym szczególe show Niemców. Widz w kinie mógł zobaczyć dokładnie wszystko to, czego z pewnością przy takiej ilości atrakcji jakie zespół funduje, nie da się ogarnąć stojąc pod sceną wśród rozentuzjazmowanej publiki.
Podobało mi się, że został też dobrze oddany ten brudny, industrialny, surowy klimat sceniczny oraz image muzyków w obrazowaniu.

Przejdę jeszcze do kwestii dźwięku. To, co wywarło na mnie pozytywne wrażenie, to pozostawienie w odpowiedniej formie echa charakterystycznego dla koncertów w bardzo dużych pomieszczeniach. Oglądałam już kilka sfilmowanych występów na żywo, gdzie ten efekt był zupełnie stłumiony i wypieszczony, co brzmiało czasem aż nienaturalnie. Z kolei usłyszałam opinię od taty, że było za dużo basu, a gitary były słabo słyszalne. Szczerze przyznam, że nie odczułam tego, a wręcz przeciwnie - przed seansem bardzo obawiałam się tego kinowego basu, ale po pierwszych dźwiękach byłam już uspokojona. Natomiast bardziej denerwowało mnie momentami zbyt przesadzone wyeksponowanie odgłosów wszelkich efektów pirotechnicznych. Być może chodziło o bardziej realistyczny efekt.

Przez cały seans "Rammstein: Paris" czułam ekscytację i lekkie napięcie jak przy dobrym filmie akcji, na zasadzie - CO BĘDZIE DALEJ?! Oglądając filmiki z występów na YouTube, byłam pod ogromnym wrażeniem tego, co muzycy wyprawiają na scenie, podczas filmu w kinie to wrażenie było wielokrotnie spotęgowane. Nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić, co czułabym, słuchając i widząc zespół na żywo. Wiem jedno - ta produkcja jeszcze bardziej utwierdziła mnie w przekonaniu, że w końcu taki moment musi nadejść, a Rammstein został wpisany na listę pt. "Dopóki nie zobaczę na żywo, nie mogę umrzeć." To była tylko namiastka, ale namiastka, którą polecam (miejmy nadzieję, że wyjdzie na DVD).