wtorek, 14 października 2014

10 albumów, które wpłynęły na moje życie (cz. I)

Prokrastynacja w tak zaawansowanym stadium jak u mnie, co widać doskonale po dacie ostatniego wpisu, jest już nieuleczalna, więc czas powoli zacząć inwestować w urnę. Ale wracam, będę się starać (Jak zawsze, oczywiście!) dopóki motywacja znów mnie nie opuści. :D
Na rozgrzewkę, co by nie rzucać się na głęboką wodę po tak długiej przerwie (Huehuehue, lenistwo nadal przemawia.), naskrobię post zainspirowany zabawą i mnóstwem jej odmian, która zawładnęła przez jakiś czas Facebookiem. Wątpię, że ktoś jej nie zna. Nawet jeśli nie został nominowany, gdyż jest wystarczająco aspołeczny i ma zbyt mało "fejmu" (na przykład!). Aczkolwiek zabawa niegłupia (w przeciwieństwie do większości) i postanowiłam, że mogę, o tutaj, wrzucić moje własne zestawienie, ponieważ jest to idealne miejsce na takie rzeczy. Po długim wstępie czas przejść do sedna.
Ach, kolejność albumów nie ma znaczenia!

10 albumów, które wpłynęły na mnie i moje życie

1. Slipknot "Iowa"

Ludzie, nie ma co się oszukiwać i ukrywać. Tak, słuchałam Slipknota. I nie, nie wstydzę się tego. Mogę się wstydzić mojego stanu umysłu z tamtego czasu, ubioru i innych prób bycia "inną", ale nie będę się wypierać, czegoś, co miało miejsce w moim życiu. Ba, nawet od czasu do czasu posłucham ich sobie po tylu latach. Wszystko, powtarzam wszystko z czym stykamy się w naszym życiu ma na nas jakiś wpływ. Większy, mniejszy, pozytywny, negatywny. Sądzę, że gdyby nie ten album, to dziś nie byłabym w moich muzycznych upodobaniach tu gdzie jestem. Wtedy, te 6-7 lat temu to było dla mnie coś zupełnie innego. Nie jest to jeden z tych "trve mhrocznych nienawistnych undergroundowych" albumów, ale jednak w porównaniu do tego, czego słuchali wtedy moi znajomi, coś nie do przyjęcia. Uważam, że jest to naprawdę dobry krążek w ich dyskografii, pomimo ich komercyjnego sukcesu. I chociaż dziś nie są już ani trochę obiektem mojego kultu, to z sentymentu lubię sobie "Iowa" posłuchać.

2. Behemoth "The Apostasy"

De facto Behemoth poznałam pod drzewem (które wycięli...) na boisku do koszykówki, gdy znajomy puścił mi z telefonu (oczywiście) "Decade of Therion". Ale "The Apostasy" to pierwsza płyta na mojej półce w mojej skromnej (jeszcze) kolekcji. Dostałam ją w gimnazjum jako prezent od wujka, który na początku w takie muzyczne klimaty mnie wprowadzał, gdy zauważył moje zainteresowanie tym gatunkiem. Byłam wtedy pod dużym wrażeniem ile w tej muzyce się dzieje, całą oprawą, książeczką z tekstami. Jeszcze wtedy wydawało mi się, że popisy wokalne Nergala są na wysokim poziomie. Z pewną dozą nieśmiałości, ale jednocześnie fascynacji i silną chęcią poznawania, zaczęłam wsiąkać powoli i jeszcze bardziej w taką muzykę, szukając w tych wczesnych etapach podgatunku, który najbardziej mi przypasuje. I może też dlatego "The Apostasy" jest moim ulubionym krążkiem w ich dorobku.

3. Darzamat "Transkarpatia"

Dalszy ciąg młodzieńczych poszukiwań w krainie ciężkich brzmień. Darzamat znalazłam buszując po You Tube. To co było dla mnie nowego, to kobiecy wokal w połączeniu z taką muzyką. Nera wtedy mnie zainspirowała dość mocno. Zainteresowałam się nieco śpiewaniem. Jedynym i ogromnym na tamte czasy marzeniem było dla mnie śpiewanie w zespole. Tak, tak, śpiewanie przed lustrem i te sprawy też miały miejsce. Gitara schodziła już na dalszy plan, żeby później wracać i znów być porzucaną. Dziś już w 95% porzucona, chyba, że najdzie chwila olśnienia. Ale wokalistka Darzamat była i jest dla mnie w dalszym ciągu jakimś motywatorem do ćwiczeń i prób w tej kwestii. Nawet jeśli miałoby to być dla samej siebie. Zresztą... Między innymi dzięki takiej inspiracji miałam szansę na współpracę z MidnightDate i dzięki niej również spotkało mnie kilka innych ciekawych przygód z wokalowaniem. 

4. Chelsea Wolfe "Pain Is Beauty"

Gdy usłyszałam głos tej pani zostałam zupełnie wbita w ziemię. Efekt umocniła muzyka. Od mojego pierwszego spotkania z jej twórczością minął dopiero rok i troszkę, jest to dość... młoda fascynacja, ale... Zresztą o samym albumie napisałam już nieco >>TU<<. To było coś na zasadzie: ten jeden album mi nie wystarczy, potrzebuję więcej tej muzyki, uzależniłam się! Faktycznie, to wtedy było coś w rodzaju uzależnienia. Męczyłam tę płytę wciąż i wciąż, po kilka razy dziennie. Zapętlając, odtwarzając losowo. I dziś słucham "Pain Is Beauty" z takimi samymi emocjami jak za pierwszym razem. Zresztą było to coś innego wśród tylu wykonawców, których wtedy słuchałam. A z biegiem czasu wymagasz coraz więcej, stajesz się coraz bardziej wybredny. Chelsea Wolfe moje oczekiwania spełniła! Zresztą jeżeli uzależnienie wiąże się bardzo często z bólem, to ten faktycznie jest piękny.

5. Electric Wizard "Black Masses"

Miałam bardzo, że tak powiem, SPOKO nauczyciela od filmoznawstwa w liceum. Już na pierwszych zajęciach podczas przedstawiania się, zostałam poproszona o doprecyzowanie jakiego metalu najbardziej lubię słuchać. Na słowo "doom" pan rzucił zespołem Electric Wizard. Skoro się nie znało, to trzeba było szybko poznać wieczorem w domu. I jakie zaskoczenie. Doom brzmiał tak jakoś... pozytywnie (?!). Mimo, że wolno i ociężale, to wychwytywałam tam coś pozytywnego, co wcale nie wprawiało człowieka w jesienną depresję. I wiecie co? Do dziś ich muzyka, a w szczególności ten album inspiruje mnie do uśmiechu. :P Pewnie dlatego, że kojarzy mi się od razu nauczyciel i jego specyficzne poczucie humoru. Zresztą nie tylko o uśmiech tu chodzi... Te dźwięki wprawiają mnie w hmmm... równie specyficzny nastrój. Trzeba by byli być mną, żeby to zrozumieć. ;)


Chciałam dać 10 albumów w jednym poście, ale w trakcie pisania, stwierdziłam, że byłby on niezłym tasiemcem, dlatego dzielę go na dwie części. Druga pojawi się na dniach (tj. usiądę nad nią po czwartku).


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz